W nie tak bardzo odległej krainie, nie tak znowu dawno temu, słońce wstawało każdego ranka, zimą było zimno a latem gorąco, w lasach rosły grzyby a po ulicach jeździły samochody. Słowem, było zwyczajnie i ludzie też zwyczajnie żyli. Właściwie nie byłoby o czym opowiadać, gdyby nie dziwny zwyczaj jaki w krainie panował. Zapomniano tam otóż o tradycji dwudaniowego obiadu. Nikt nie wie, z pośpiechu i braku czasu czy może z biedy na stołach przestały się pojawiać zupy. Początkowo, tu i ówdzie jeszcze stare babki i starzy dziadkowie rozprawiali o zupie, ale z młodych nikt o niej nie myślał. Poza tym na krainę spłynęła susza i nawet władze krainy umyśliły, że skoro w zupie dużo jest wody to, aby wodę oszczędzać trzeba tę zupę z pamięci usunąć. Wnet też pojawiły się na placach i ulicach plakaty wychwalające dania główne, wnet pieśni na cześć ziemniaków i kiszonej kapusty powstawać zaczęły. A kiedy tylko któraś z gospodyń do kapusty za wiele wody nalała a ziemniaki z oszczędności dorzuciła – gdzieś szybko znikała. Zupę zapomniano. Prawie.

Zostały po piwnicach księgi i obrazy, zostały wspomnienia i bajania, pomidorową, kapuśniak i krupnik wychwalające. Zostały też dawne zwyczaje, gdzie mimo zakazów, gróźb i kar zupę od święta do święta gotowano. Susza powoli mijała, deszczu padało coraz to więcej i coraz więcej ludzi wspominać zupę zaczęło. Na początku nieśmiało, przecież ci, co dawniej gotowali już dawno nie żyli i słuch wszelki o przepisach zaginął. Proste dolewanie wody do kiszonej kapusty też się nie sprawdzało, bo stale taki sam smak wychodził, a czasem nawet śmierdziało.

Wówczas władca dobry i mądry, który historię czytał, po sąsiadach odwiedziny składał i na ich stołach zupy widywał postanowił, że zupę ludziom przywróci. Siadł zatem na zydlu, łokciami o stół się zaparł i jął rozmyślać jak też zupę na swój i poddanych stół wprowadzić. Oczywiście nie mógł zakrzyknąć, że od teraz zupę gotować każdy może, tak jak potrafi i tak jak mu się chce, byleby tylko dobra była. Był przecież władcą i bez jego skinienia nawet ptaki niebieskie nie powinny móc swobodnie latać. Miał władca księgi starodawne, w których jasno stało, że zup rodzajów jest bez liku, każda się jakoś nazywa i do każdej potrzebne stosowne składniki. Poza tym, niektóre zupy źle przyrządzone mogą być silnie trujące. Nie mógł władca zezwolić aby się lud z braku umiejętności pochorował albo co gorsza umierać zaczął boby się kraina wyludniać zaczęła i bałagan by się zrobił a cała złość na władcę by się wylała. Poza tym kuchnie były i na dworze i na urzędowych siedzibach a i jeszcze publiczne. Jak soczewicowa to soczewicowa, skoro z jednakich składników będzie uważona wtedy smakować będzie jednako.

Nie pozostało mądremu władcy nic ponad to, żeby na gotowanie zupy zezwolenia dawać. Powołał władca Związek Entuzjastów Zupy i z jego kręgu wyłonił kilku najmędrszych kucharzy aby trochę przepisów na zupy ustalili a potem natychmiast gotować zupę nauczyli tych, którzy gotować zechcą. Egzaminy wprowadzić kazał i odznaki przygotował. Związek Entuzjastów Zupy rozgłaszał, że zezwoleń potrzebne będzie mnóstwo, że w każdej kuchni gotować przecież trzeba, że zupa dobra jest i smaczna i sił dodaje nawet. I cieszył się władca, że zupa na stoły wróci, że każda smakować tak samo będzie, że zawsze jak ogórkowa to ogórkowa i że nikt się zupą nie otruje. Co prawda później okazało się, że we własnej kuchni gotować można bez licencji i nawet częstowanie zupą gości nie wymaga specjalnych zezwoleń, ale o tym sza.

Ach, jak pięknie zapachniało po wsiach, miastach i dzielnicach. Najmędrsi kucharze do wody z kapustą marchwi dorzucili, liścia laurowego i ziela angielskiego, pietruszką zieloną całość doprawili a ziemniaki kazali wkładać pod koniec gotowania. I nastał czas kapuśniaku prawie jednorodnego. Prawie bo kapusty północnej, południowej, wschodniej i zachodniej objąć się myślą i przepisem nie dało (na razie).
Licencjonowani zupo-twórcy na kapuśniaku nie poprzestali. Wnet przygotowali kilka dalszych przepisów i tak ogórkową, pomidorową i krupnik ustalili. Potem zmęczyli się, usiedli i smakować swoje przepisy zaczęli. A wszyscy radowali się mocno, zupą się raczyli i szybko postanowiono, że odtąd żadne przyjęcie oficjalne, żaden posiłek urzędowy, żadne nawet najmniejsze śniadanie bez zupy obejść się nie może a tylko kwalifikowani zupo-twórcy przyrządzać ją mogą. I na dodatek w każde święto, w każdą u dworu wizytę zupy urzędowej kosztować ze smakiem i mile trzeba. Radość wśród zupo-twórców zapanowała a i nadzieja na profity finansowe i prestiż zawodu. Zupo-twórcy przecież ustanowieni prawem zostali i żadna zupa bez ich uczestnictwa obejść się nie mogła i nikt nawet myśleć nie mógł, aby bez zupo-twórcy przyrządzanie zupy przedsięwziąć. Adeptów też była masa, już to zwabionych zupo-twórczym bajaniem już to profitami w złocie i mniej brzęczącej monecie. Dziwnym jedynie było, że co garnek ulubionego kapuśniaku to inaczej smakował i nijak odkryć nie można było dlaczego. Egzaminy coraz to trudniejsze ustanowiono; jedno ziarnko angielskiego ziela za dużo albo za mało i gar zupy na łbie adepta lądował (skąd się powiedzenie o oblewaniu egzaminu wzięło), a o temperaturze wywaru pod zasmażkę wspominać nawet nie wypada.

Tak też zupo-twórcy czasu mieli mało, o nowych zupach myśleć nie nadążali. Ich wzniosłą pracą było co i raz to doskonalsze i bardziej precyzyjne przepisy tworzyć, egzaminy odprawiać i kandydatów nauczać. Wnet okazało się, że każda zupa już prawie doskonale opisana, że każdą z zatkanym nosem i bez próbowanie uwarzyć prawie można jeno jeszcze ociupineczkę poprawić to i owo w przepisie trzeba. Ale i tak skoro gotowana przez zupo-twórcę smakować musi zawsze i każdemu a smak ma być taki, jak w przepisie ogłoszono.

Widział lud jak bardzo zupo-twórcy się trudzą, widział ich wysiłek i piękne białe czapy. Czasem lud na urzędowym przyjęciu zupy oficjalnie uwarzonej próbował i bywa, że smakowała, choć i powiedzieć trzeba, że czasem starym kapciem albo i onucami. Tak też aby się od oficjalnych przyjęć wymigać i z kosztowania urzędowej zupy zwolnić lud znalazł kucharzy, a czasem i nawet takich, co tylko nosy i smak wyostrzone mieli, którzy odważnie przepisy badali i wyśmiewali boczek w owocowej jakoby to jedno do drugiego nijak pasować nie mogło, choć przecie mocą urzędowego przepisu pasowało i nawet niektórym smakowało. Jął lud zaświadczenia od medyków znosić, że zupa mu szkodzi, niestrawność powoduje i gazy.

Szczęściem lud na swój stół gotować zupę mógł bez specjalnej odznaki i gotował, a jak się jaki przepis gdzieś w pomroce zapodział to z kumoszkami pogadał, gazetę przeczytał albo i do zwykłego kucharza poszedł rady zasięgnąć, czasem nawet i takiego od dań głównych albo i – już całkiem wstyd mówić – od deserów.

Widział władca, że z zupo-twórcami kłopot ma. Zupa przepisowa nikomu nie smakowała, nikt też po domach według przepisu nie gotował a i rzadko ktoś do zupo-twórcy leciał aby mu na ślub czy inne przyjęcie zupę warzył. Sam władca po prawdzie na szczególnie ważne przyjęcia też zwykłych kucharzy najmował tyle, że zagranicznych bo tamci licencji nie potrzebowali. I biedził się bardzo władca, i smutno mu było, że mu się zupa przepisowa co i rusz marnuje, że co przyjęcie to kłopot większy, bo w myśli to wszystko znakomicie smakowało i tylko w życiu jakoś nie bardzo. A zupo-twórcom, prawda nie wszystkim, starczało odznakę mieć i poza tym nawet jak koper wygląda nie musieli wiedzieć.

I żył sobie władca i nawet ochmistrz nadworny, żyli sobie ludzie i każdy jak potrzebował swoją zupę gotował. A kiedy się oficjalne przyjęcie zdarzało, to zawsze warto było z termosem na salony dyrdać i do dworskiej miski własnego nalewać.